autor ilustracji: Cecylia Dąbrowska tytuł: Myśli ulotne

Parę myśli stąd.

 

„Parę myśli stąd” to cykl myśli z głowy, czyli z niczego. Wspomnienia i życie teraźniejsze okraszone realizmem, wartkim piórem i głebią przemysleń „Tamtej dziewczyny”,  która gdzieś za siódmą górą piszę do nas z głębi jej serca, czyli z czegoś wielkiego.

Zapraszamy do lektury…

 

Początek

Czułam się źle, nie wiedziałam dlaczego, ale pewne objawy zmusiły mnie do kontaktu z lekarzem rodzinnym. Lekarka bardzo sympatyczna podała mi chusteczki, coś jej tam opowiadałam, otarłam łzy i wyszłam z receptą na leki na nerwy. Nic więcej nie dało się zrobić, wybuch musiał nastąpić….

Początek choroby był właśnie jak wybuch wulkanu. Wszystkie tłumione złe myśli, wspomnienia, porażki, tęsknoty i echa ostatnich dni tamtego lata w końcu eksplodowały.

Nie pamiętam jak długo nie spałam, może nawet 4 dni z rzędu. Bardzo chciałam zasnąć, byłam zmęczona, ale ciągle przeszkadzały mi myśli, które nie dawały spać. Kilka dni wcześniej zaczęłam korzystać z Internetu w kafejce internetowej, nawiązałam kontakt z pewnym chłopakiem. Na nieszczęście miałam jego numer telefonu i w chwilach totalnego braku kontaktu z rzeczywistością dzwoniłam. Na szczęście nie pamiętam , o czym mówiłam.

Lepiej nie pamiętać pewnych rzeczy. Ani wygadywanych w psychozie bzdur, ani jeszcze gorszych myśli, które nie mają końca.

Mama widząc, co się ze mną dzieje obiecała, że zabierze mnie gdzieś, gdzie mi ktoś pomoże. Ja też czułam, że „trzeba mnie naprawić”. Potulnie pojechałam z nią do najbliższego szpitala psychiatrycznego, gdzie….nie chciano mnie przyjąć. Położyłam się więc na podłodze i darłam się, że chcę spać. Nie miałam jednak skierowania na oddział, choć ewidentnie było widać, że oto świruję. Ubłagana przez mamę, jednak podniosłam się. Ktoś tam krzyczał, że jestem gówniarą, tak jakbym robiła im na złość. Obiecałam sobie wtedy, że to kiedyś opiszę. Co zabawne, nawet im to chyba wykrzyczałam.

Było lato 2000 roku, od miesięcy przestrzegano przed awarią komputerów, tymczasem ja wówczas 22 –letnia dziewczyna przestałam spać i jeść, zapomniałam jaki jest dzień. Problem roku 2000 okazał się problemem z moją głową, przełomowa data od której wszystko się zaczęło.

Studiowałam zaocznie prawo, byłam właśnie po udanej i wyczerpującej sesji. W sierpniu zaliczyłam pieszą pielgrzymkę do Częstochowy. Wróciłam zmęczona psychicznie, ale jednak dumna z siebie. Modliłam się o pomoc i wierzyłam, że będzie dobrze. Tymczasem zachorowałam tuż po powrocie, a może chorowałam już wcześniej… ?

W końcu znalazło się miejsce, gdzie mnie przyjęli. Pamiętam, że nic już nie mogłam mówić, nie wiem nawet, czy wiedziałam jak się nazywam. Ani gdzie jestem, ani kim jestem.

Odleciałam.

Tamta dziewczyna – 24.05.2017

Szpital

Podobno nadal nie spałam, ganiałam pod oddziale, krzyczałam, nie jadłam, przez co wylądowałam nawet pod kroplówką. Pierwszy miesiąc pobytu po prostu zapomniałam. Przy wsparciu rodziny zostałam wypuszczona na przepustkę, żeby móc wziąć udział w zajęciach na studiach. Szczęśliwie szpital mieścił się w tym samym mieście. Szybko jednak dotarło do mnie, że nie dam rady się uczyć. Wzięłam urlop dziekański.

Spędziłam w szpitalu 4 miesiące. Problemem były trudności z doborem leków. Nie napiszę tutaj nic szokującego na temat szpitala. Miałam wtedy takie wizje, że prawie nie wiedziałam, gdzie przebywam. Myślałam, że latam, albo, że mam nadprzyrodzone siły. Nie było w tym jednak żadnej poezji, z którą niektórzy mogą utożsamiać psychozę. Potargane włosy, szlafrok, obłęd w oczach i totalny brak umiejętności zadbania o siebie. W początkowym okresie sama nie potrafiłam się nawet umyć.

Żyłam w swoim świecie i pomału przypominałam sobie najprostsze czynności. W końcu zaczęłam normalnie jeść, co ciekawe nawet wtedy pamiętałam, że od 14-go roku życia nie jem mięsa. Ku radości innych pacjentów oddawałam im mięsne kąski z ubogiego szpitalnego obiadu. Nie pamiętam, kiedy zmieniłam zdanie i olałam krzywdę zwierząt, przestałam być wegetarianką.

Był to pierwszy krok oddalający mnie od tego kim byłam przedtem. Wróciłam do domu grubsza o ok. 15kg i nadal tyłam. Pechowo tyłam prawie tylko na brzuchu, wyglądałam więc jak kobieta w ciąży. Wielu moich sąsiadów było wtedy przekonanych, że zniknęłam właśnie z powodu ciąży. Trudno było wyprowadzić ich z błędu, nie mówiąc jednocześnie o chorobie. Choroba psychiczna była przecież przypadłością, którą się nie chwali.

Zażywałam też mnóstwo leków, jednym z ich skutków ubocznych była ogromna senność. W ciągu dnia spałam ponad 3 godziny, a budziłam się mokra od śliny – efekt Klozapolu. Mama widząc, że moje życie pozbawione jest jakiejkolwiek aktywności zdecydowała się podłączyć Internet. Nie była to wtedy tania sprawa, ale muszę powiedzieć, że była to jedna z najlepszych decyzji, jaką wtedy mogła podjąć.

Przyjaciółki, całe dwie na ten moment straciłam. Zostałam tylko ja, pies i choroba. Brat i mama, ale oni byli obok już wcześniej.

Nie wyszłam ze szpitala uleczona, zdecydowanie potrzebowałam jeszcze pomocy. Kolejnym etapem były dojazdy 20 km dalej do pobliskiego oddziału dziennego. Nadal wszędzie widziałam rozmazane i złe twarze, moja twarz z kolei nie wyrażała już niczego. W dodatku gdzieś znalazłam bardzo ciemną pomadkę, którą malowałam usta. Chyba było to modne wtedy, ale mi nadawało upiorny wygląd.

Nie myślałam wtedy w zasadzie o niczym, nie miałam planów na przyszłość. Psychoza trwała, może w mniejszym nasileniu, ale ciągle coś mi się „wydawało”. Przełom nastąpił dopiero w Wielkanoc…

Tamta dziewczyna – 25.05.2017

Ja i Bóg

Jestem i byłam osoba wierzącą. Chodziłam na msze nawet w szpitalu, było to zdaje się w czwartki, a może inny dzień tygodnia….Jak pisałam wcześniej wybuch nastąpił po powrocie z pielgrzymki. Wróciłam rozdrażniona, ale też uduchowiona. Często potem w szpitalu myślałam, że nadal jestem na pielgrzymce, albo że jestem święta, trudno z perspektywy czasu powiedzieć. W każdym razie urojenia miały ślady mojej religijności.

Po powrocie do domu w tej kwestii nic się nie zmieniło. Nie obraziłam się na Pana Boga, mogłam zadawać sobie pytanie „dlaczego ja” chociaż raczej byłam wtedy jeszcze zbyt mało racjonalna, by o tym myśleć.

Nadchodziły Święta Wielkanocne. Brałam wtedy udział w uroczystościach Triduum Paschalnego, byłam więc w Kościele kolejno w Wielki Czwartek, Piątek i Sobotę. Ciągle w tłumie widziałam same „złe twarze” , trudno to wyjaśnić, ale każda twarz wydawała mi się zmieniona, bałam się.

Z soboty na niedzielę miałam sen. Śnił mi się kościół, nagle przebudziłam się (a może nadal spałam?) i obok siebie zobaczyłam okropną postać, nagle postać zniknęła, a ku sufitowi odleciał czarny dym. Od tamtej pory, miewałam dziwne sny z czarnym dymem, czytałam też o paraliżu przysennym, ale dla mnie wtedy i nawet teraz tamta noc okazała się jednak przełomem.

W Niedzielę Wielkanocną nie widziałam już „złych twarzy”. Co więcej zastanawiałam się nad tym, jak ja w ogóle mogłam tak myśleć. Nagle zaczęłam patrzeć wstecz krytycznie, co wcześniej było przecież praktycznie niemożliwe.

Był to mój pierwszy mały cud. Udało mi się po ponad pół roku wyjść z psychozy. Zaczęłam rozglądać się na nowo wokół siebie i szukać powrotu do dawnego życia.

Nie wiedziałam jednak, że już zawsze będzie inaczej.

Miałam w głowie jakieś informacje, że czasem taki atak psychozy zdarza się raz w życiu i nie wraca. Ktoś mi powiedział, że 10 procent pacjentów wraca do zdrowia. Wierzyłam, że jestem w tej szczęśliwej grupce, sumiennie brałam leki, jeździłam na zajęcia na oddziale dziennym, robiłam wszystko to, czego ode mnie wymagano.

Wcześniej też tak postępowałam. Ambicja nie pozwalała mi na złe oceny, chciałam zawsze być perfekcyjna. Nie potrafiłam być we wszystkim najlepsza, ale w roli wzorowego pacjenta PZP sprawdziłam się doskonale.

Robiłam, co mogłam. Nadeszła depresja popsychotyczna, czułam się samotna. Byłam gruba, nie miałam koleżanek, miałam za to Internet, namiastkę kontaktów z ludźmi.

23 lata, samotność, tęsknota za miłością, kompleksy i nuda – to nie mogło się dobrze skończyć, ale nie było też aż tak źle…

Tamta dziewczyna  – 26.05.2017

Miłosne katastrofy

Jako dziewczyna wcześniej prawie idealna- nie paląca papierosów, uważając się za pijaną już po jednym piwie , słowem świętoszka, byłam postrzegana za osobę do bólu porządną. W dodatku chodziłam przecież do kościoła, w każdą niedzielę. Koleżanki nie zwierzały mi się ze swoich grzeszków, bo bały się krytyki. W sumie i tak wszystko wiedziałam, bo jedna opowiadała w konspiracji o tym, co zrobiła druga.

Nigdy mnie nikt nie podrywał, nie zapraszał do kina, jedyne zaczepki jakie znałam, to ze strony bandy z osiedlowej ławeczki. Nie byli to dresiarze, ani koksy, zwyczajni chłopacy którzy wykrzykując moje imię, wywoływali we mnie zawstydzenie i poczucie, że oto ktoś mnie wyśmiewa. Wyprowadzałam psa na spacer i zawsze przechodząc koło ławeczki drżałam na myśl, czy mnie zignorują, czy nie. Uważałam ich za totalnych prymitywów, z uwagi na słownictwo jakim się posługiwali. Musiałam niestety słuchać ich „rozmów”, kiedy zasypiałam, albo próbowałam zasnąć przy otwartym oknie. Ich posiedzenia trwały często do późnej nocy, zwłaszcza w lecie.

Byłam wtedy bardzo nieśmiała, ale dzięki internetowym czatom, zaczęłam w końcu wychodzić. Początkowo nic poważnego, jedno dwa wyjścia do kina, z kimś nowopoznanym. Odnowiłam nawet wirtualną znajomość z kolegą, do którego dzwoniłam w psychozie. Uznałam, że jest fajny. Jednak nie spotkaliśmy się, wtedy jeszcze nie. Zamiast tego okazało się, że na mojej ulicy mieszka chłopak na wózku, poznaliśmy się na gadu gadu. Uznałam ,że to bez sensu rozmawiać z kimś kto mieszka kilkanaście metrów dalej i doszło do spotkania.

Pocałował mnie i cóż, był to mój pierwszy pocałunek w życiu. Zaczęliśmy się spotykać. Mi nie przeszkadzało, że jeździ na wózku, jemu, że jestem gruba i choruję. Początkowo nie dostrzegałam jego wad , cieszyłam się też z pełnej akceptacji mojej osoby. W domu miałam za to piekło. Negatywne nastawienie mamy, pretensje o późne powroty do domu. Niedorzeczne dla mnie, byłam przecież w wieku, kiedy normalne dziewczyny studiują i robią, co chcą. Dla niej zaś obciachem było to, że sąsiadka słyszy, kiedy wracam. Oczywiście nie akceptowała mojego chłopaka, zanim jeszcze go poznała, bo wiedziała że jest niepełnosprawny.

Całe to zamieszanie wywoływało we mnie bunt. Pomału jednak zauroczenie przestało działać, bałam się jednak zerwania i skrzywdzenia drugiej osoby. Czułam się źle, ale wiedziałam że chłopak po podstawówce, którego bardzo mała wiedza o świecie była żenująca, nie jest tym kimś, kogo szukałam. Uważasz kogoś za kretyna, to nie zastanawiasz się czy jest sprawny czy nie , po prostu nie chcesz z nim być. W powszechnej opinii jednak zerwałam, bo nie chciałam się wiązać z kaleką. Na szczęście, nie musiałam się tłumaczyć nikomu.

Tymczasem mój dawny i pierwszy poznany w necie kolega zainteresował się mną. Podobał mi się już wtedy, kiedy stał się mimowolnym bohaterem moich urojeń. On też był osobą niepełnosprawną ruchowo, w mniejszym stopniu, ale jednak. Wiedziałam o tym od początku. Zaczęliśmy się spotykać, ale szybko zostałam zraniona przez niego, Mieliśmy się przeprosić, wtedy… spadł ze schodów i się poturbował. Potem, coś tam napisał, że kocha i zawsze będzie kochał tylko swoją byłą dziewczynę. Wcisnęłam przycisk „zablokuj”.

Był jeszcze jeden poważny (tylko dla mnie) związek z osobą zdrową tym razem chłopak, będąc z wizytą u swojej rodziny złamał nogę tak pechowo, że już nie wrócił…a ja czekałam.

Tak mi minęły studia. Czekałam na gościa, który nawet do mnie nie dzwonił. Taka byłam wtedy śmieszna….

Tamta dziewczyna  – 27.05.2017

Studia i pierwsza praca

Na zajęcia próbowałam chodzić nawet w najcięższej psychozie. Musiałam śmiesznie wyglądać, siedząc w szpitalnym korytarzu i wśród tego całego zgiełku przepisywać swoje notatki. Na sali próbowałam się też uczyć, szybko mi przeszło. Poprosiłam rodzinę o dopełnienie formalności związanych z roczną przerwą.

Dlaczego prawo? Bo nie dostałam się na dziennikarstwo, a dlaczego się nie dostałam? Bo jedynym egzaminem była rozmowa kwalifikacyjna. Nigdy nie miałam nic ciekawego do powiedzenia, wtedy również. Na tablicy wyników w skali 10 –punktowej widniało 2, zdaje się, że wcześniej poprawione z zera (łaskawcy). W tamtych czasach egzaminy na studia odbywały się równolegle, jak się oblało na jakiś kierunek było trzeba czekać praktycznie rok, by zdawać gdzie indziej, bo generalnie było już po egzaminach.

Nie mogłam czekać, musiałam COŚ studiować. Z racji, że ojciec nie żył, miałam rentę rodzinną na czas kontynuowania nauki. Roczna przerwa to coś, na co nie mogłam sobie pozwolić, dlatego wybrałam zaoczne prawo. Szedł tam każdy, kto tylko wpłacił wymaganą kasę.

Pracowałam wtedy za marne grosze jako opiekunka do dzieci, wszystko odkładałam na czesne. Studia prawnicze, jako takie mnie nie interesowały, chciałam je tylko skończyć w terminie, sporo osób bowiem odpadało gdzieś po drodze. Trudny był zwłaszcza 3 rok, na którym postrachem była pewna pani. Do momentu choroby, wszystko szło zgodnie z planem.

Po dziekance również. Przerażona wróciłam do książek, nie wiedząc, czy zdołam pozdawać egzaminy, co więcej czekało mnie przecież napisanie pracy magisterskiej. Ciągle zażywałam leki, ale nie przeszkodziło to jednak w nauce. Ciekawe, że praktycznie w miesiącu obrony psychiatra pozwoliła mi odstawić leki.

Po obronie odczułam…ogromną ulgę. W swoim mniemaniu byłam przecież zdrowa, skoro nie zażywałam leków, a miałam się zgłosić tylko „gdy coś zacznie się dziać”. Nie wiedziałam co ma się dziać, etap choroby i studiów uznałam za zakończony.

Miałam kolejny cel, wiedziałam, że renta się skończy, kiedy przestane być studentką, była ona częścią domowego budżetu. Bez tej kasy, nasze finanse czekała katastrofa…Znalezienie pracy tuż po studiach w 2003 roku było, powiedzmy sobie szczerze niemożliwe. Śledząc losy rówieśników, szybko udałam się do Urzędu Pracy, praktycznie sama załatwiłam sobie staż w Urzędzie Skarbowym. Brali wszystkich – po politologii, po politechnice, po administracji i po prawie też.

Stażysta wtedy dostawał bardzo małą kasę, tyle mniej więcej , ile wynosił czynsz za mieszkanie. Wszystko oddawałam mamie, by miała na opłaty. Trafiłam do działu segregatorów, codziennie spływały dokumenty, należało je układać i wpinać. Często cały dzień tylko to. Wybrańcy mogli adresować koperty. Płakałam w domu, że niczego się nie nauczę. Pomoc przyszła ze strony władzy i mediów. Wchodziły nowe dowody osobiste, media nastraszyły podatników strasznymi karami za niezgłoszenie nowego nr dowodu do US. Przerażeni ludzie tak się przejęli, że pod naszym punktem informacyjnym zaczęły tworzyć się gigantyczne kolejki, druki dosłownie zalały nasz dział.

Ktoś musiał wprowadzać druki do systemu, dodatkowa osoba miała je przyjmować w punkcie informacyjnym. Dostaliśmy nowych stażystów do układania dokumentów. Takim oto cudem „awansowałam” i dostałam login do systemu POLTAX.

Brzmi dumnie, wszystko trwało jednak krótko.

Tamta dziewczyna  – 28.05.2017

Życie toczy się dalej

Mój staż trwał. Zaprzyjaźniłam się z paniami, ale wśród niektórych stażystów wyczuwalna była wrogość…

Byłam dociekliwa, interesowałam się jakie dokumenty do nas trafiają, dlaczego wymagamy takich czy innych załączników. Kiedy uspokoiło się szaleństwo z dowodami, miałam taką wiedzę, że mogłam sama dyżurować na punkcie informacyjnym naszego działu.

Od września 2003 roku pisałam na gg z pewnym chłopakiem. Kiedyś późną nocą zaczepił mnie, bo jak sam potem powiedział, miałam smutny opis. Mieszkał ok. 600 km ode mnie. W pewnym momencie złamałam wszelkie zasady bezpieczeństwa w sieci. Podałam mój swój adres domowy. Od tamtej pory przysyłał mi kartki, z jakimiś motywującymi napisami. Wieszałam je nad biurkiem. Raz nawet zadzwonił, ale nie był wtedy trzeźwy i jedyne co powiedział to „Lubię Cię, lubię Cię bardzo”. Cóż ja nawet nie zadałam sobie trudu, by sprawdzić na mapie gdzie właściwie mieszka.

Nadchodził koniec roku, jak zwykle miałam spędzić Sylwestra z mamą, miałam doła. Napisałam mu o tym, a on zadeklarował, że przyjedzie. Wydawało mi się to dziwne, ale po naradzie z mamą i uzyskaniu jej pozwolenia, zaprosiłam go do nas. W pracy pochwaliłam się koleżance, że przyjedzie do mnie chłopak, ale „pewnie będzie głupi”.

Szczerze mówiąc, po tych wszystkich spotkaniach, nie liczyłam już że ktokolwiek poznany w sieci może być wartościowy. A to jęki, że mam nadwagę, a to idiotyczne propozycje „seksu jako koledzy”… Byłam zmęczona facetami, którzy szukali super laski, albo przygody.

Rzeczywiście przyjechał. Na moim komunikatorze widniał jako „M. z daleka”, nagle stał się realny. Stanął w drzwiach z bukietem kwiatów. Była środa 31.12.2003 roku, miał zostać do następnego dnia.

Przesiedzieliśmy całą noc słuchając radia i rozmawiając. Zaczynał mi się podobać, ale troszkę mnie zmylił, kiedy o północy życzył mi „żebym sobie kogoś znalazła”. Na drugi dzień, poprosiłam mamę by jeszcze został, przecież mógłby mieć problemy – 1 stycznia komunikacja gorzej działa…Właściwie to został aż do niedzieli.

Zaiskrzyło miedzy nami, ale byłam ostrożna i praktyczna, uważałam, że jak mamy się naprawdę spotykać musimy ustalić, jak często. Stanęło na opcji, że co 3 tygodnie będzie przyjeżdżał. Bałam się bardzo, że może coś mi się wydaje, że dałam się nabrać….

W umówionym terminie przyjechał ponownie, odetchnęłam z ulgą. Od tej pory moje życie dzieliło się na 3 tygodniowe cykle naprzemiennej radości i ogromnej tęsknoty. Byliśmy oczywiście w kontakcie, dzięki Internetowi. Poza tym wysyłaliśmy sobie karteczki z serduszkami, chodziliśmy na randki do chińskiej knajpy, gdzie przy stoliku okrytym poplamionym obrusem serwowano najlepszego kurczaka, jakiego w życiu jadłam.

Wreszcie widziałam prawdziwe zaangażowanie ze strony mężczyzny. Doceniałam to, nie zawahałam się ani przez chwilkę, kiedy mi się oświadczył, po zaledwie kilkumiesięcznej znajomości. Pozostało do ustalenia, gdzie zamieszkamy…

Tamta dziewczyna – 29.05.2017

Mama i tata

Podjęcie decyzji o tym, czy zamieszkać z mamą, czy wyjechać nie było wcale oczywiste. Mój narzeczony miał dom, pusty w zasadzie w stanie surowym. Mieszkał obok swoich rodziców. Ja mieszkałam w 100-tysięcznym mieście pełnym supermarketów, on na wsi. Ale ja tak naprawdę nie miałam pracy, on miał.

Najbardziej obawiałam się, czy mama poradzi sobie mieszkając samotnie z utrzymaniem dużego mieszkania. Bałam się, że ją porzucam, zdradzam, sama nie wiem. Żeby zrozumieć uczucia, jaki mną targały muszę znowu cofnąć się w czasie.

Do czasów mojego dorastania w domu pełnym codziennych kłótni i awantur. Miałam ojca tyrana. Dorastałam w przekonaniu, że rodzice się nienawidzą. O co oni się właściwie kłócili, trudno powiedzieć. Czasem o niepozamiataną podłogę, o złą minę, o krzywe spojrzenie, o pieniądze. Oczywiście winna była zawsze mama, ewentualnie ja. Zamykałam się w skorupie, coraz mniej odzywałam w domu, w dodatku ojciec urządzał turne po rodzinie i opowiadał jaka jestem niedobra. Zwłaszcza w wieku nastoletnim. Uważał, że się do niego nie odzywam, choć odpowiadałam kiedy pytał. Fakt nie było rozmów. W naszej rodzinie zresztą rozmowy były w ogóle rzadkością.

Pamiętam jak urządził awanturę o pierwszy kupiony przeze mnie sweter w lumpeksie. Był bardzo tani, ale mimo to według niego za drogi. Wpadał w furię, gdy mama kupowała cokolwiek dla siebie, lub dla nas.

Mogłam mieć góra z 10 lat, kłócili się , a ja siedziałam w swoim pokoju, zatykałam uszy, płakałam, a mój przyjaciel kot lizał mnie po twarzy. Miałam już 16, kiedy ojciec nadal wpadał do mojego pokoju i wyrzucał mi wszystko z szaf na podłogę, bo miałam bałagan. Kiedyś o mało nie przyprowadziłam koleżanki do takiego pokoju.

Leczył się psychiatrycznie, miał depresję. Kiedyś mama wpadła do mnie z rana do pokoju i ze łzami w oczach prosiła, nawet nie wiem właściwie o co , bo ona „jest miedzy młotem a kowadłem”. Co nastoletnia dziewczyna może zrobić w tak chorej sytuacji, by było lepiej? No przecież nic.

Mama zachorowała na raka, brała chemię. Ojciec miał kochankę, dość młodą i chyba nabrała się na gadkę o złej żonie i córce i o tym , jak to tylko pies się cieszy w domu na jego widok. W każdym razie pogubił się strasznie w tym co robi i umarł.

Umarł tak jak umiera się na depresję – odebrał sobie życie.

Mama była w tym dniu w szpitalu, brat w szkole, a ja wróciłam pierwsza. Ja pobiegłam do sąsiadów po pomoc. Było za późno.

Potem wszyscy zaopiekowali się biedną wdową, współczuli przynajmniej, jak to jest w zwyczaju, ale szybko też zaczął się ferment. Tak, tak on nie miał wsparcia w rodzinie, a ta córka…Zawsze znajdzie ktoś życzliwy, kto przekaże to dalej.

Odtąd z mamą trzymałyśmy się razem. Podobno wyciągnęłam ją z „depresji”, jeżeli coś zrobiłam w tym kierunku, to nawet nie wiem. Miałam tylko ją, w tym momencie wydawałam się silniejsze od niej. Miałam 16 lat, ona 40. Nie byłam wcale silna, ale o tym przecież już wiecie…

Tamta dziewczyna – 30.05.2017

Coś się kończy, coś się zaczyna

Podjęłam najtrudniejsza decyzję w życiu. Postanowiłam wyjechać. Zostawić swoje blokowisko i zacząć nowe życie . Brzmi patetycznie, ale tak było. Miałam pozytywne nastawienie. Myślałam ze znajoma sąsiadka przyszłego męża, która pracuje w sadzie pomoże ze znalezieniem dobrej pracy ( o ja naiwna) albo, ze znajdę coś, bo przecież taki rok w US robi wrażenie (głupiutka ja). Wierzyłam ,że wszystko dobrze się ułoży.

Tymczasem staż dobiegał końca, miała zostać podjęta decyzja , kto ze stażystów zostanie przyjęty na 3 miesiące , na umowę zlecenie. Byłaby to wisienka na torcie. Wieści o mojej planowanej przeprowadzce rozeszły się wśród stażystek. Jedna z nich była dla mnie szczególnie niemiła, wiedząc że mam szansę zostać zatrudniona. Powiedziała mi wprost, że przecież i tak wyjeżdżam. Zastanawiałam się, z jednej strony potrzebowałam pieniędzy, a z drugiej jeśli coś zataję ,mogło być niemiło potem. Każdy liczył, że umowa zlecenie to kolejny etap, potem może zatrudnienie…..

Gryzłam się z myślami i postanowiłam szczerze porozmawiać ze swoją kierowniczką. Poznała moje plany i ku mojemu totalnemu zaskoczeniu zinterpretowała to w sposób dla mnie niesamowicie pochlebny. Myślała, że chcę zrezygnować z szansy na rzecz koleżanki, powiedziała , że nie mogę tego zrobić…Zaskoczona, poczułam ulgę, że oto atmosfera się oczyści. Nie było już tajemnic, a ja wyszłam na super bohaterkę.

Nasze wesele urządzili teściowie. Z racji odległości nie interesowałam się przygotowaniami, nie miałam więc wpływu na nic, co wcale mi nie przeszkadzało. Oboje z M. chcieliśmy tylko jednego – być w końcu razem.

Spakowałam cały swój dobytek do golfa, zabrałam też moją kotkę. Do dziś śmieję się, że ten kot to był mój posag. Po drodze odebraliśmy rasowego psa, o którym marzyłam.

Czy czegoś żałowałam w tamtym momencie? Lubiłam swoje miasto, ale nie dorównywało urodą do okolicy mojego przyszłego miejsca zamieszkania. Nie myślałam jeszcze wtedy, jak będę żyłą bez hipermarketów, bez basenu i całej tej miejskiej infrastruktury. Byłam szczęśliwa jak nigdy przedtem i nie zawracałam sobie głowy wizją niedostosowania.

Nie zaprzątałam sobie też głowy bliskim sąsiedztwem teściów. Uważałam, że skoro mieszkamy w oddzielnych domach, nie będziemy sobie przeszkadzać.

O chorobie w tamtym czasie w ogóle nie myślałam. M. znał moją przeszłość, nie stanowiło to dla niego żadnego problemu. Przez ten rok, kiedy regularnie chodziłam do pracy zrzuciłam parę nadprogramowych kilogramów, do ślubu zapuściłam tez włosy. Byłam wtedy naprawdę atrakcyjną dziewczyną. Emanowałam też radością. Zapatrzona w ukochanego, nie dopuszczałam żadnych złych myśli.

Co najwyżej, martwiłam sie o mamę, jak ona sobie poradzi. Poradziła sobie świetnie. Wbrew pozorom niebawem to ja potrzebowałam jej pomocy.

Tamta dziewczyna – 01.06.2017

Kłopoty w raju

Miałam dom, kochanego męża i cudowne widoki, ponieważ zamieszkałam w przepięknym rejonie Polski. Byłam jeszcze wtedy na takim etapie zauroczenie okolicą, że robiłam zdjęcia nawet przez szybę samochodu.

Szybko jednak na tym sielankowym obrazku, pojawiły się rysy. Brzmi to może humorystycznie, ale mój miesiąc miodowy zdominowała.. teściowa. Z racji bliskiego sąsiedztwa była bardzo częstym gościem w naszym domu. Wchodziła bez pukania, ja nie zamykałam drzwi na klucz, żeby nie biegać, co chwilkę, ją wpuszczać. Odetchnęłam z ulgą dopiero po naszej pierwszej małej scysji – obraziła się co najmniej na miesiąc. Była to spora odmiana po tym, jak miałam ją na głowie praktycznie codziennie.

Nie miałam więc prywatności, nie miałam z kim o tym pogadać i narastał we mnie mały gniew. Nie chcę tutaj demonizować swojej, w chwili obecnej już nieżyjącej teściowej, ale w tamtym okresie napsuła mi krwi…

Szybko też okazało się, że znać kogoś a ZNAĆ KOGOŚ nie znaczy to samo. Nie było żadnego załatwiania pracy, co więcej kilkumiesięczne poszukiwania nie dawały rezultatu. Zrezygnowana dopiero po roku coś znalazłam.

Oczywiście nie była to praca marzeń. Zatrudniłam się w małej firmie po przejściach. Pod wodzą prezesa, który ciągle żył wspomnieniami o czasach jej dawnej świetności i zastanawiał się, co by tu jeszcze z niej wycisnąć dla siebie. Dostałam tam zaszczytne stanowisko speca od marketingu. Nie było ulotek, folderów, strony internetowej, niczego…Nie było funduszy na reklamę!

Osiągnęłam jeden „sukces” w swojej dziedzinie. Napisałam maila do projektanta mody X, by zainteresować go naszymi produktami. Odpisał, chciał wziąć kilka sztuk do Londynu, by obejrzeć. Na spotkanie z jego przedstawicielem, który miał zabrać towar wysłano naszego człowieka razem z oświadczeniem, że pod groźbą odpowiedzialności karnej odda te rzeczy. Wystraszony odmówił. Nie podbiliśmy Londynu.

Ciekawe, że prezes nie żałował rozdawania za darmo rzeczy, kiedy Inspektor Pracy kontrolował naszą firmę….

Uczyłam się nowych ludzi i ich dziwnego podejścia do świata. Mentalność typu „co ludzie powiedzą” była tutaj normą. Pomimo, że w moim biurze temperatura spadała nawet do 14 stopni oczekiwano ode mnie, że będę ubierała się jak lalka. Na przekór temu zakładałam ciepłe swetry, niekoniecznie pierwszy krzyk mody. Podpadłam bardzo, personel biurowy patrzył na mnie wilkiem.

Tęskniłam za rozmowami z mamą. Wykorzystywałam cały pakiet w telefonie, by się poskarżyć lub pożalić na coś, co mi się akurat przytrafiło. Firma męża była w upadłości, zarobki skromne, ja pracowałam ledwo na pół etatu. Ogarniało mnie coraz większe przygnębienie.

Smutek spotęgował fakt, że moja pierwsza wyczekiwana ciąża zakończyła się poronieniem. Był to początek 2006 roku, rozpaczałam… Kotka – mój „posag” , miała akurat małe. Pociechę znajdowałam w obserwowaniu zabawy małych kociąt. Nie wiedziałam, że mimo wszystko jeszcze w tym samym roku zostanę mamą…

Tamta dziewczyna – 02.06.2017

Nie tak miało być

Wiadomość o kolejnej ciąży wywołuje w nas radość, ale jednocześnie obawę, czy tym razem wszystko będzie dobrze. Termin porodu przewidziany jest na czas Świąt Bożego Narodzenia, nie wybiegam tak daleko do przodu. Nadal pracuję, zwłaszcza, że sekretarka opuszcza nas i nie ma nikogo na jej miejsce. Panie zgrzytają zębami, niemodne swetry zamieniam na obszerne ciążowe ubrania…Zdecydowanie niereprezentacyjnie wyglądam, ale za to potrafię znaleźć w necie szpilkę w stogu siana.

Chodzę pieszo do pracy do 8 miesiąca ciąży, na tamte czasy istne bohaterstwo. Mogłabym przecież siedzieć w domu i otrzymywać 100% pensji. Przezornie jednak chcę zachować swoje stanowisko, bo nie wyobrażam sobie innej opcji.

W ostatnim miesiącu byłam często sama, mąż postanowił zmienić firmę. Popołudniami chodził jeszcze na kurs zupełnie nowego zawodu. Był przemęczony, ale zdecydowany odejść ze starej pracy.

Poród zaczął się wieczorem w niedzielę, akurat w dniu kiedy po raz pierwszy w roku nie poszłam do kościoła z powodu złego samopoczucia. W zasadzie to przez całą ciążę czułam się świetnie, dolegliwości typu poranne mdłości całkowicie mnie ominęły.

Byliśmy przygotowani na poród rodzinny. Tak też się stało, dostaliśmy oddzielny pokój z kanapą dla męża, gdzie dużo czasu przespał. Pojechaliśmy wystraszeni odejściem wód, a na miejscu okazało się, że niewiele się dzieje. Był wieczór koło godziny dwudziestej, urodziłam dopiero koło 13-tej następnego dnia. Poród był ciężki, pytano mnie w trakcie czy jedziemy na cesarkę, na szczęście nie było to konieczne.

Zalała mnie ogromna fala szczęścia i miłości. W takim też błogostanie byłam, kiedy zaczęłam zwracać szczególną uwagę na podejście personelu do nas pacjentek. Opryskliwe, aroganckie, popsuły mi najpiękniejsze chwile w życiu. Pojawiły się problemy z karmieniem, żółtaczka u dziecka, dlatego mój pobyt przedłużył się do 7 dni. W tym czasie prawie nie spałam, biegałam do drugiej sali i wyciągałam sama córkę spod lamp, bo nikt tego za mnie nie robił. Denerwowałam się na podejście personelu…Zauważyłam, że organizm wysyła mi pewne sygnały ostrzegawcze… starałam się je ignorować. Zresztą przyjmując się na oddział, nie informowałam o przebytej chorobie. To miało nie wrócić.

Wyjście z tego szpitala było jak wyjście w więzienia. Wyszłam na dzień przed Wigilią. Chciałam wreszcie odrobiny spokoju i odpoczynku. Niestety w dobrym zwyczaju jest odwiedzanie maluszka przez najbliższą rodzinę, a Święta było dla wszystkich dobrą okazją. Znoszę więc te gościnki, nadrabiając miną.

Czuję, że nie daję rady. W 10 dobie po porodzie cos krzyczę w półśnie. Trafiam na rozmowę z psychologiem, ale jest na tyle niekompetentna, że odsyła mnie do domu, bo to hormony itd. Widzi moje wypisy, ale nie uważa, by był powód do niepokoju, a poza tym karmię piersią. Trzeba dziecko karmić piersią, to jest dobre i zdrowe dla jego rozwoju. Jeszcze w szpitalu mówiono mi „Tym świństwem ze sklepu chce pani karmić”

Niestety nikt nie pyta, co jest dla mnie dobre. Jest mama i mąż, mama widzi i wie, ale ma jeszcze nadzieję. Ja tymczasem pomału…

zapadam się w sobie.

Tamta dziewczyna 03.06.2017

Jednak chora

Niestety, wbrew opinii pani psycholog moje samopoczucie nie było spowodowane spadkiem formy po porodzie, nie był to zwyczajny baby blues. Gdy moje zachowanie przybiera formy ekstremalne, jedziemy do szpitala na IP. Dostaję zastrzyk, pewnie na uspokojenie, krótka rozmowa z psychiatrą i… powrót do domu. Mąż nie wyraża zgodę na hospitalizację.

Tym razem zapadam się w psychozę pomału, aczkolwiek w pewnej świadomości, że odchodzę. Mam czas powiedzieć że nie będę wiedziała co robię i mówię, że będę wierzyła w najgorsze bzdury i nie dam się przekonać. To swoiste pożegnanie jest dla nas obojga ciężkim przeżyciem.

Najgorszy moment przychodzi po chrzcie małej. W lutym nie wiem, co robię, zażywam bardzo silne leki, a mimo to nie jestem w stanie opiekować się dzieckiem. Na szczęście jest teściowa i przejmuje opiekę nad córką. Przy okazji pilnuje też mnie, niebawem przyjeżdża mama.

Jest przerażona grymasem widocznym na mojej twarzy, leki są tak mocne, że nie mogę nad tym w ogóle zapanować. Wszyscy korygują moje dziwaczne przekonania, ale o większości rzeczach nie mówię nawet na głos.

Dostajemy cynk, że lekarz ma przestarzałe metody, gdy zmieniam psychiatrę dość szybko zaczynam czuć się lepiej. Jeszcze przed Wielkanocą mama wyjeżdża. Wracam do samodzielności.

Oczywiście w krótkim czasie zaczynam znowu przybierać na wadze. Jako, że dopiero urodziłam, staję się bardzo tęga. Puchnę.

Pomału dociera do mnie smutna prawda. Nie należę do tej skromnej grupki 10% chorych, którzy tylko raz w życiu mają psychozę. Nie pomylono się w mojej diagnozie. Problem roku dwutysięcznego nie był tylko jednorazowym epizodem – to schizofrenia.

Nie mam czasu na rozmyślanie, mimo początkowej złości i obwiniania się o błędy. Oczywiście jestem zła, że od razu nie wdrożono leczenia farmakologicznego. Jestem wściekła na oddział położniczy i postanawiam, że już nigdy tam nie wrócę. Nie mam jednak na myśli porodu, lecz ten konkretny szpital.

Pierwszy album mojej córki przywołuje smutne wspomnienia. Tu ja na obiedzie w dniu jej chrztu, gdzie ja w ogóle patrzę? Gdzie jestem? Spojrzenie jest smutne i puste…

Żałowałam tylko jednej rzeczy i do dzisiaj żałuję. Uważam, że powinnam wtedy trafić do szpitala. Wspomnienia psychozy przezywanej we własnym domu, są zbyt bolesne i żenujące. Oczywiście nie pamiętam wszystkiego, ale wolałabym, by nikt mnie w takim stanie nie oglądał.

Byliśmy szczęśliwą rodziną, planowaliśmy jeszcze przed ślubem 3 dzieci. Kiedy wyszłam drugiej psychozy, w sposób całkowicie naturalny uznaliśmy, że nasze plany są nadal aktualne. Zaszłam w kolejną ciążę kiedy nasza córka miała zaledwie pół roku. Wierzyliśmy, że sytuacja się nie powtórzy, znaliśmy ryzyko, ale nie oczekiwaliśmy katastrofy.

Miało być dobrze….

Tamta dziewczyna 05.06.2017

Mamą być

Zdawaliśmy sobie sprawę, że moja kolejna ciąża, może zaniepokoić rodzinę. Dlatego poinformowaliśmy mamę dopiero, kiedy byłam już w 6-tym miesiącu. Nie odwiedzała nas od lata i udało się utrzymać to w tajemnicy. Dowiedziała się dopiero w Wigilię, kiedy zadzwoniłam do niej.

Jeżeli chodzi o zalecenia lekarskie. Psychiatra nie widziała problemu, ale radziła by wykonać cc. Uważała, że poród naturalny to dla mnie za duży stres. Uznałam, że wie co mówi, ale dzisiaj wiem, że nie jest to wcale takie pewne – ta zależność pomiędzy rodzajem porodu a ryzykiem wystąpienia psychozy poporodowej.

Tym razem wybrałam inny szpital. miałam zaświadczenie od lekarki ze wskazaniem na cc ze względu na, jak to ładnie ujęła „epizod urojeniowy”. Widziałam od początku, że świstek ten robi duże wrażenie na pielęgniarkach. Zapewne negatywne, ale były przez to szalenie miłe dla mnie. CC odbyło się w Wielki Piątek, nie miałam ochoty spędzać świąt w końcówce ciąży w domu, dlatego z zaproponowanych dat wybrałam właśnie tą.

Na oddziale niewiele się działo. Troszkę brakowało mi takiego profesjonalnego podejścia do pacjenta . Czyli jak na amerykańskim filmie – ktoś przychodzi, tłumaczy i potem wiem co będzie. Tymczasem o wszystko musiałam pytać.

W dniu, w którym nasz syn urodził się, czułam się dobrze i czułam ogromną ulgę z tego powodu. Oczywiście byłam też szczęśliwa, ze mam syna.

Ogromnym zaskoczeniem było dla mnie to, że przez 4 dni pobytu pielęgniarki wszystko za mnie robiły. Dosłownie ani razu nie musiałam go nawet przewijać. Wiedziały, że nie będę karmić piersią i nie robiły z tego problemu. Zadbano także o lekki wzmacniające organizm, bo byłam osłabiona. przypuszczam ze tak dobra opiekę miałam głownie dlatego, ze był okres świąteczny i mało pacjentek. Mimo wszystko porównując swój poród sprzed 14 miesięcy czułam się jak na wczasach. Pozwolono też mojemu mężowi wejść na salę w porze odwiedzin, w sumie 2 dni leżałam sama, więc nie przeszkadzało to nikomu.

Wróciłam do domu w dobrym nastroju. Córeczka dopiero zaczęła chodzić. Cieszyłam się, że mam dzieci z niewielką różnicą wieku. Mogę śmiało napisać, ze czułam się dobrze. Synek miał jednak wadę nóżki, która należało rehabilitować. Radość macierzyństwa zakłócała natrętna myśl, czy nie wynikło to z leków, które podczas ciąży musiałam przyjmować…

Miałam więc pod opieką 2 małych dzieci. Tym razem nie wracałam do pracy zaraz po macierzyńskim. Postanowiłam wziąć urlop wychowawczy. Z racji nadal niewielkich dochodów otrzymywaliśmy dodatki do zasiłku wychowawczego, co całkowicie rekompensowało brak moich zarobków. Na początku 2010 roku przeskoczyliśmy jednak próg dochodowy uprawniający do tych świadczeń i okazało się, że muszę szybko iść do pracy. Nie chciałam wracać do starej firmy. Byłam bardzo ambitna i pragnęłam pracować w administracji. Nie uważałam, że choroba mi w czymś przeszkodzi. Czułam się nadal tą samą dziewczyną, jaką byłam kilka lat wcześniej, kiedy przyjęto mnie nie staż. Myślałam, że dam sobie radę.

A może za bardzo tego chciałam?

Tamta dziewczyna – 07.06.2017

Porażki

Udało mi się wygrać konkurs na stanowisko referenta w Urzędzie Skarbowym Bardzo się cieszę i jednocześnie jestem maksymalnie przejęta. Niestety praca jest oddalona od mojego miejsca zamieszkania i musze wstawać bardzo wcześnie rano, by zdążyć na poranny autobus o 5:25.

Byłam tak przejęta i zdenerwowana, że niestety nie potrafiłam tego ukryć. Nie będę rozpisywać się na temat tego, jak czułam się w tej pracy. Wystarczy, że opowiem o atmosferze, jaka tam panowała. Moja najbliższa współpracowniczka miała pod ręką fiolkę ziołowych tabletek uspokajających. Zawsze w sytuacjach stresowych sięgała po nie. Każdy w tym dziale, bał się każdego. Umowa miała być kilkumiesięczna, a zapewne z powodu mojego widocznego zestresowania otrzymałam tylko 2 umowy na 2 tygodnie każda. Nie miałam odwagi zapytać swojej kierowniczki, dlaczego…

Zrezygnowana podjęłam decyzję, że już nigdy nie będę brała udziału w żadnym konkursie do administracji.

Byłam bezrobotna, ale na szczęście tylko przez chwilę. Znalazłam się w małej firmie, gdzie tak naprawdę nie mieli pomysłu na to, czym miałabym się zajmować. Udawanie, że cos robię zajęło mi całe 3 miesiące okresu próbnego, po czym podziękowano mi. Znowu pojawiły się objawy ogromnego stresu, zwłaszcza w kontakcie z szefem.

Dotarła do mnie smutna prawda, że nie nadaje się do pracy biurowej. Nikt już nie chciał mnie uczyć od podstaw, nie byłam przecież stażystką, pracodawcy mieli swoje wymagania, a ja nie potrafiłam im sprostać. Gdy czegoś nie potrafię denerwuję się, a potem denerwuje się, bo nie potrafię – błędne koło.

Zrezygnowana postanowiłam postarać się o grupę, co miało mi ułatwić znalezienie pracy wykonywanej z domu. Otrzymałam umiarkowany stopień niepełnosprawności. Schowałam dyplom głęboko do szuflady i zaczęłam szukać nowego zajęcia…

Od tej pory już nigdy nie byłam zadowolona z tego, co robię. Stałam się osobą niepełnosprawną, co do dnia dzisiejszego wydaje mi się nierzeczywiste.

Zawód wykonywany, zawód wyuczony…zawód wymarzony. Chyba w tej dysharmonii nigdy nie odnajdę siebie. Praca mnie zdecydowanie nie określa, jako trybik w maszynie robię jednak to, co trzeba. Wstaję rano i siadam przy biurku, żeby integrować się ze społeczeństwem, które daje mi niepowtarzalną szansę aktywizacji poprzez pracę zawodową.

Cóż pozostaje mi być społeczeństwu wdzięczną.

Tamta dziewczyna – 09.06.2017

Bilans zysków i strat

Jestem chora, na chorobę przewlekłą. Nie powinnam tutaj pewnie pisać o jakichkolwiek plusach tej sytuacji, bo przecież nie powinno ich być. Pewnie tak, ale wiem, że gdyby nie choroba, moje życie potoczyłoby się zupełnie inaczej, czy lepiej?

Tego nie wie nikt. Pewnie moje tu i teraz byłoby inne. Nie miałabym lęków i innych dziwnych objawów, których sama sobie nie potrafię wytłumaczyć. No, ale cóż już taka jestem – bez odporności na stres, otaczam się pancerzem ochronnym w postaci leków. Niestety przez ten pancerz nie docierają emocje, które kiedyś były naprawdę…. fajne. Słyszę ostatnio pytania o ulubiony film, muzykę, książkę… Po prostu nie wiem, co powiedzieć. Nic już nie odbieram tak jak kiedyś.

Większość ludzi kojarzy schizofrenię z psychozą. Ja ją kojarzę z tym, co mi zabrała. Zabrała mi spontaniczny śmiech, zastąpiła mój wyraz twarzy dziwnym grymasem, powodując, że by się uśmiechnąć, musze to zaplanować 2 sekundy wcześniej. No w końcu uśmiech wymaga pracy mięśni, może to za duży wysiłek..

Zabrała mi też urodę. Co znaczy uroda dla kobiety, nie musze chyba tłumaczyć. Generalnie o ile można wydusić ten uśmiech, nie można równie łatwo zgubić nadprogramowych kilogramów. Chodzicie na siłownię i walczycie o formę, a mi się nie chce. Jestem leniem, ale to raczej moja wina.

Podobno walczę z chorobą. Nie wiem, czy walczę. Staram się nie wykorzystywać choroby, jako wymówki, czy usprawiedliwienia dla swoich niedoskonałości. Dążenie ku temu, by być idealną pozostało we mnie jeszcze z czasów szkolnych. No cóż życie zweryfikowało moje plany i teraz jestem wiecznie niezadowolona z siebie. Stoję z boku i się oceniam, na pewno niepotrzebnie. Takie skupienie na sobie to też cecha nas chorych.

Może walka ma oznaczać normalne życie. Wiem, że największym bodźcem do tego, by iść do przodu są moi bliscy. To nie jest tak, że mąż codziennie mi powtarza „dasz radę”. Nie i tego od niego nie oczekuję. Jest dla mnie oparciem przez to, że stąpa twardo po ziemi, nie rozczula się nade mną. W zasadzie w naszej codzienności nie ma tego tematu. Oczywiście, gdybym czuła się naprawdę źle, wtedy, by interweniował.

Co zyskałam ? Wiem, że nie muszę pędzić. Zresztą tryb mojego życia wyklucza jakikolwiek pośpiech. Żyję spokojnie gdzieś na prowincji. Fakt jestem całkowitym odludkiem, ale wynika to bardziej z tego, że ludzie bardzo często nie mają czasu na przyjaźń. A to własna działalność, a to wymawianie się dziećmi, lub pracą zawodową. Kontakty są więc płytkie i powierzchowne. Wszyscy gonią za kasą. Patrzę więc z boku na tych biednych ludzi, którzy na nic nie mają czasu. Ja muszę się wyspać, mieć czas na odpoczynek po pracy, pogadać z mężem, ale też posiedzieć w ciszy i pomyśleć.

Wyspać, a nie spać cały dzień. Pomyśleć, ale nie utonąć w myślach. Posiedzieć w ciszy, ale mieć też oko na to, co się dzieje wkoło.

Wszystko musi być pod kontrolą. Tak się właśnie walczy z chorobą – stawia się sobie granice, ale czasem też poprzeczki.

Tamta dziewczyna – 10.06.2017

Koniec

W mojej opowieści doszłam do chwili, w której muszę napisać ostatnią notkę. Pokazałam Wam drogę, jaką przeszłam od momentu postawienia pierwszej diagnozy, do czasu, kiedy pogodzona z losem, tę diagnozę przyjęłam, jako coś co mnie ogranicza.

Chcę tu napisać, że nie można chorować i móc żyć jak dawniej- nie można mieć wszystkiego. Nie jestem specjalistką od wszelkich kryzysów psychicznych, ani nawet od przypadków podobnych do mojego. Swoje ograniczenia znam i do nich się odnoszę.

Oczywiście chciałabym być nadal tamtą dziewczyną, jaką byłam przed chorobą. Gdybym mogła cofnąć się w czasie, powiedziałabym samej sobie po prostu jedno: nie przejmuj się tak wszystkim. Pomimo wszelkich teorii dotyczących tego, skąd się bierze choroba, ja czuję, że pochodzi ona ode mnie. W pewien sposób obwiniam siebie właśnie za brak wewnętrznego luzu.

Wiem, że jestem szczęściarą – mam rodzinę, pracę i kilka planów na przyszłość. Rodzina to najlepsze, co mogło mnie w życiu spotkać. Gdzieś tutaj czytałam, że życie schizofrenika jest nudne. Tak to prawda. Lubię swoje nudne życie – ustabilizowane i proste. Niech więc będzie nudno dalej, ciekawie i dramatycznie już było.

Na koniec mój krótki list na wypadek, gdyby ktoś zdrowy przeczytał ten tekst.

Mijasz mnie na ulicy i myślisz, że mam ponurą twarz. Pozdrawiasz mnie i zauważasz, że nie dopowiadam uśmiechem na Twój uśmiech, a oczy uciekają od Twojego spojrzenia. Nie, to nie dlatego, że nie chcę Cię znać. Ten grymas na mojej twarzy to nie jest wyraz niezadowolenia, tylko objaw choroby, a może skutek uboczny zażywanych od lat leków. Ty jednak tego nie wiesz.

Wiesz za to , że rzadko wychodzę z domu. Myślisz sobie, że jestem jakaś dziwna – antypatyczna, z twarzą bez wyrazu, rozmowa ze mną nie klei się. Jest tak dlatego, że Cię nie znam. Mogłabym udawać, że nie jestem chora, ale nie potrafię zrobić tego dla Ciebie, bo sama nawet nie wiem, jak zachowują się całkiem zdrowi ludzie.

Pewnie odpowiadają na swoje pozdrowienia fałszywym, ale jednak uśmiechem. Potrafią utrzymać kontakt wzrokowy podczas powitania i zaśmiewają się podczas rozmowy o niczym.

Tamta dziewczyna, którą kiedyś byłam pewnie, by to potrafiła, ale nie kobieta którą się stałam. Zanim mnie osądzisz Zdrowy Człowieku, poznaj proszę moją historię i wybacz mi, że nie potrafię być taka sama jak Ty…

Uwierz mi, że o niczym tak nie marzę, jak być podobna do Ciebie.

Tamta dziewczyna – 14.06.2017

Więcej tekstów autorki, nie tylko o chorobie można znaleźć pod poniższą stroną:

http://szarymotyl.selim.pl
oraz
http://nowaterapia.blog.pl/